czwartek, 14 kwietnia 2011

Koya-san, czyli u buddyjskich mnichow (12.04.2011)

Troche glupio sie przyznac, ale po tych kilku dniach mamy juz troche dosc ogrodow, swiatyn i tlumow ludzi. Dlatego zdecydowalismy sie uciec do spokojnych klasztorow buddyjskich na gorze Koya-san. Koya-san jest miejscem dosc oddalonym i aby do niego dotrzec jechalismy lokalnym pociagiem, kolejka linowa (na oko bardziej pionowo zawieszona niz ta na Kasprowym) i autobusem. Odkad jednak wjechalismy w gorskie tereny, widoki byly naprawde przepiekne.

Koya-san jest jednym z najwazniejszych sanktuariow buddyzmu w Japonii i celem wielu pielgrzymek. To malenkie wysokogorskie miasteczko, ktore powstalo wokol kompleksu buddyjskich klasztorow i swiatyn, stanowilo dla nas mila odmiane po ruchliwych i glosnych nizinnych metropoliach. Szczegolnie zachwycil nas Oku-no-in, czyli stary buddyjski cmentarz zatopiony wsrod wysokich cedrow. Na cmentarz wkroczylismy "pierwszym mostem", na ktorym, jezeli wierzyc legendom, wita podroznych sam zalozyciel Koya, mnich Kobo Daishi (znany za zycia jako Kukai).



Przekraczajac most wchodzi sie jakby do innego swiata - pelnego duchow i japonskich bogow. Wiekszosc nagrobkow jest niezwykle starych i pokrytych juz delikatna warstwa mchu co tylko dodaje im uroku. Co ciekawe, nie wszystkie sa poswiecone konkretnym ludziom, tylko raczej pewnej idei, jak np. ten "dla wrogow i przyjaciol - wszystkich tych, ktorzy zgineli w ramach kampanii Taiko i Tokugawy przeciw Korei".Miejsce jest naprawde magiczne i jak do tej pory jest jednym z najpiekniejszych, jakie widzielismy w Japonii.



Idac dalej w glab cmentarza mozna napotkac na tak intrygujace miejsca jak studnia, do ktorej nalezy zajrzec - jezeli nie zobaczy sie swojego odbicia, umrze sie w ciagu trzech lat (spieszymy uspokoic, ze nasze byly na swoim miejscu), czy kamien, ktorego waga jest zalezna od ilosci grzechow (udalo nam sie go podniesc :-) ). Niestety utracilismy bloga cisze i spokoj, kiedy sciezka starego cmentarza polaczyla sie z ta wiodaca do nowych nagrobkow i duzego parkingu, z ktorego japonskie pielgrzymki i wycieczki rozpoczynaja swoja wedrowke do glownej atrakcji cmentarza - mauzoleum Kobo Daishi. Kobo Daishi jest pograzony w swojej wiecznej medytacji (oficjalnie nigdy nie umarl) w przepieknym grobowcu. Przed podejsciem do bramy mauzoleum (dalej nie wolno), nalezy buddyjskim zwyczajem oplukac rece i usta, oraz nasmarowac dlonie kadzidlem w proszku. Przed sama brama pielgrzymi (ktorzy oczywiscie jak wszyscy w Japonii sa "umundurowani"- maja biale stroje, spiczaste czapki i odpowiednie laski i korale) wyspiewuja glosno sutry, a przewodnicy japonskich wycieczek staraja sie ich przekrzyczec, glosno opowiadajac historie powstania Koya-san. Prawdziwie intrygujaco zrobilo sie jednak dopiero, gdy dwie grupy naraz zaczely wyspiewywac ta sama sutre (ewidentnie przypisana do tego miejsca), przy czym pierwsza byla juz w polowie gdy druga dopiero zaczynala - kanon glosow byl naprawde niezwykly. Zaraz obok mauzoleum znajduje sie sie Toro-do (hala latarni), gdzie przy suficie zawieszone sa setki lamp, z ktorych dwie pala sie juz podobno od 900 lat. To wlasnie w Toro-do mnisi modla sie za zmarlych i pomyslnosc zywych oraz przygotowuja posilki dla Kobo Daishi (przeciez zyje wiecznie, prawda?).

Wrocic postanowilismy nowsza czescia cmentarza, gdzie moglismy zobaczyc nieco nowsze kamienie upamietniajace, w tym nalezacy do Nissana, czy firmy dezynsekcyjnej, ktora wystawila monument dla wszystkich zamordowanych przez siebie mrowek; choc i tak najwieksze wrazenie zrobil na nas posag w ksztalcie rakiety, ktory mozecie zobaczyc ponizej.



W tym miejscu warto wspomniec, ze w Japonii kazda szanujaca sie firma, produkt, czy atrakcja turystyczna musi miec swoja maskotke. Maskotki sa ewidentna dzwignia handlu, bez ktorej, jak sie wydaje, gospodarka japonska dawno by upadla. Wszystkie instytucje jak metro, policja, sklepy, apteki, czy miasta maja swoich rysunkowych pupili. Przy wszystkich wazniejszych komunikatach oprocz japonskiego opisu sa rowniez zamieszczone odpowiednie piktogramy czy kolorowe stworki lub rysunkowi ludzie, ktorzy obrazowo pokazuja np. Szkodliwosc wsuwania palcow w zamykajace sie automatycznie drzwi. Nawet Koya-san nie uniknela tego maskotkowego szalenstwa (pomimo, ze to przeciez miejsce pielgrzymek) i na kazdym rogu, lacznie z samym wejsciem do mauzoleum Kobo Daishi, mozna spotkac sympatycznego Kouya-kun!



Najwazniejszym jednak punktem naszej wyprawy do Koya-san bylo nocowanie w buddyjskiej swiatyni-klasztorze. Tak jak w kazdym klasztorze, tak i tu plan dnia byl z gory ustalony i szczegolowo przestrzegany. Zaraz po zameldowaniu zostalismy wyslani do wziecia kapieli i po raz pierwszy moglismy skorzystac z tradycyjnej japonskiej lazni. Po umyciu sie na stoleczku i splukaniu piany, weszlismy do duzych basenow napelnionych goraca woda (naprawde goraca! Mialam wrazenie ze skora zaczyna mi sie gotowac!), gdzie razem z innymi goscmi swiatyni moglismy sie zrelaksowac po ciezkim dniu. Kapiel byla tak rozgrzewajaca, ze jeszcze przez ponad 20 minut po wyjsciu z wanny bylo mi bardzo cieplo - zdecydowalam sie nawet przed powrotem do pokoju zajrzec w samej yukacie do swiatynnego ogrodu (a jak powszechnie wiadomo jestem znanym zmarzluchem, ktoremu nawet w lato jest zimno).

Laznie byly podzielone wedlug plci, przy czym w samej lazni nalezalo poruszac sie juz nago (czesc pan miala ze soba male reczniki, ktore moczyly w zimnej wodzie i chlodzily sobie nimi twarz podczas goracej kapieli). Ja czulam sie delikatnie skrepowana, ale Japonki byly bardzo swobodne i wesolo rozmawialy a nawet pomogly mi kiedy nie do konca poprawnie zawiazalam yukate (japonski szlafrok kapielowy). Niestety, pozostalymi goscmi swiatyni byli tylko starsi Japonczycy nie wladajacy angielskim, wiec nie udalo nam sie z nimi na spokojnie porozmawiac, czego bardzo zalujemy bo byli dla nas bardzo sympatyczni.

Zaraz po posilku zostalismy poproszeni do oddzielnego pokoju, gdzie przygotowano dla nas bardzo dobra kolacje shojin-ryori, czyli rodzaju wegetarianskiej kuchni, w ktorej nie uzywa sie zadnych produktow pochodzenia zwierzecego (nawet jajek), przypraw, soli, pieprzu, cebuli i czosnku. Biorac pod uwage wszystkie powyzsze ograniczenia, bylismy zaskoczeni jak zroznicowany i smakowity posilek otrzymalismy.



Co znaczace, przez caly nasz pobyt w swiatyni wszystkie nasze pieniadze i dokumenty lezaly w otwartym pokoju, do ktorego mnisi wchodzili podczas naszej nieobecnosci aby posprzatac lub przygotowac futony do spania. Jest to tylko jeden z bardziej jaskrawych przykladow, jak bezpiecznym krajem jest Japonia. Wieczorami wsrod tlumu imprezowiczow mozna zobaczyc "modnych" chlopcow z olbrzymimi portfelami wystajacymi z tylnej kieszeni spodni, a w komunikacji miejskiej sporo ludzi nawet nie zapina torebek. Istny raj dla kieszonkowcow. Przerazenie tylko ogarnia na mysl, jak praworzadni Japonczycy radza sobie jako turysci w kraju, gdzie przestepczosc pospolita jest bardziej powszechna (czyli wlasciwie kazdym poza Japonia).

Po pysznej kolacji poszlismy od razu spac, bo o 6:20 czekala nas pobudka na poranne nabozenstwo. Poranek w gorach okazal sie bardzo chlodny i troche plulismy sobie w brode, ze poszlismy tylko w swetrze i polarze i w przeciwienstwie do Japonczykow nie zalozylismy dodatkowo kurtek. Msza odbywala sie w specjalnym, bogato zdobionym pomieszczeniu i skladala sie w 90% z spiewanych sutr. Co ciekawe, wierni praktycznie tylko biernie obserwowali modly mnichow. Jedyny momentem, w ktorym poproszono nas o aktywne uczestnictwo, byla indywidualna, kilkusekundowa modlitwa kazdego z uczestnikow przed oltarzykiem z jedzeniem zlozonym w darze zmarlym. Nie chcielismy niszczyc uroczystosci swoim gaijinskim barbarzynskim zachowaniem, ale starszy Pan przy nas siedzacy bardzo nas na migi przekonywal, ze jak najbardziej powinnismy sie pomodlic. Widzac nasze wahanie uznal najwidoczniej, ze hamuje nas brak odpowiednich manier w kleczeniu, bo pokazal ze mozemy przed oltarzykiem siedziec takze po turecku. To byl ostateczny argument i przy usmiechach aprobaty pomodlilismy sie za swoich bliskich. Po nabozenstwie jeden z mnichow oprowadzil wszystkich po sali modlitewnej, wyjasniajac po japonsku i w skrocie po angielsku znaczenie poszczegolnych posagow i malowidel. Po smacznym - rownie wegetarianskim, co kolacja - sniadaniu musielismy niestety sie spakowac i opuscic spokojne Koya-san. Bedziemy na pewno bardzo tesknic za tym miejscem.
Published with Blogger-droid v1.6.8

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz